sobota, 13 czerwca 2015

OPOWIADANIE STARTOWE

 Znacie to uczucie, gdy czas rozciąga się w nieskończoność? Gdy siedzisz na ławce, chwilowo osamotniony, z bijącym tęsknotą ujrzenia Tych Ktosiów sercem na dłoni.. Kiedy spoglądasz za horyzont, by nagle kilometry zmieniły się w metry, a te w łzawe pełne wzruszeń i uniesień uściski dusz? Ten dzień miał być wyjątkowy, niezapomniany. Każdy z Nich wyczekiwał na niego z niecierpliwością, jakby owładniętym rozkosznymi wizjami ujrzenia Ich naprawdę. Dotknięcia tych niewidzialnych rąk, które opatulały ich, gdy płakali, przyjrzenia się tym przenikliwym oczom, które zawsze z troską wpatrywały się, przystając w natłoku myśli, zdarzeń i słów, by upewnić się, że się nie zagubiliśmy.. To naprawdę zabawne. I zarazem smutne. I niesamowite. Niespotykane, specyficzne, zaskakujące. Ale nie o przymiotniki tu chodzi, wszak to tylko roztropnie wypuszczane z wiatrem epitety. Tu chodziło o Nich. O to Kim byli. Kim chcieli się stać. Kim udało im się stać. Ta historia jest inna od innych. Wiem, że brzmię teraz, jak każdy - chwalę się, zapowiadam przełom i hit roku, który sprawi, że kapcie spadną z nóg, ale nie dbam o to, co. Chcę się z Wami podzielić słowami, które może nie oddadzą tego, co było, ale pomogą chociaż na chwilę uchwycić obraz minionych wspomnień.
Na początku wszyscy byli szarzy. Bezimienni. Papierowi. Przypadkowi. Nijacy, szczerze powiedziawszy. Bez siebie nawzajem byli tylko sobą. Tylko sobą tylko dla siebie. Wiem, że brzmi to platonicznie, jakby człowiek był nikim bez innych ludzi... Ale tak z nimi było. Bez siebie nawzajem tak naprawdę nie znali swoich tożsamości. Dusili się w ograniczonych postaciach, nie wiedząc, jak rozwinąć skrzydła. Jak rozkwitnąć i pokazać swoje piękne wnętrze.
Znacie to uczucie błądzenia we mgle? Gdy nie widzicie praktycznie nic, ledwo znajdując grunt pod nogami, z trudem nie potykając się o swoje błędy..? Gdy szukacie jakiegoś światła, wsparcia lub ostoi w niepewności... Każdy z Nich to znał. Ciemność często opanowywała ich serca, dusze, nawet umysły. Zdawali się tonąć w niej niezauważenie lub dryfować na jej powierzchni. Byli samotni. Sami pośród rwących, plujących fal współczesności.
Ale cóż się dziwić? Byli artystami. Tacy ludzie, choć zabarwieni tysiącem barw i kolorów - posiadali też w sobie światło, blask. Zwykli ludzie nie umieli tego docenić. Raziło ich to w oczy. Artyści nie byli zbyt lubiani. A jeśli to często musieli chodzić w grubych płaszczach, by kryć swoje światła. Ich wewnętrzny słowik nie mógł zbyt często śpiewać. Nie mógł lśnić w brzasku dnia codziennego, jakby stale uciekał przed kłusownikami. Byli zastraszeni, skrywali się po kątach, w oddalonych od świata izolatkach z żarzącym się bólem, że nie mogą ukazywać wszystkim tego, co w sobie mają. Chcieli zapomnieć, pozbyć się tego, być jak reszta - ciemnymi. Ale czy chcieli się tego pozbyć dla siebie, czy innych..? Ale w końcu nadszedł Ten Czas. Czas zmian i nowych wschodów słońca. Czas przebudzenia i wyjścia z podziemi ograniczeń ludzkości. Czas, gdy mogli wybrać, co zrobić ze swoim światłem. Spotkali się przypadkiem. Niby wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a oni spotkali się w centrum czarnego pokoju. Każdy z Nich szedł swoją drogą i inaczej tam dotarł. Każdy z Nich z innego powodu się tam znalazł. Ale wszyscy pewnego dnia po prostu wyszli z szeregu i poszli. Przed siebie. Z celem znalezienia tego pokoju. Coś ich do tego zmuszało. Może wewnętrzny słowik, kto wie?
Jak już ostatnie drzwi się zamknęły - ciemność, tak dobrze im znana, nie pozwalała ujrzeć miejsca, w którym się znaleźli. Każdy tylko wiedział, że to TUTAJ. Że to tu mieli się znaleźć. Pierwszy odezwał się tył pokoju, a może przód? Kto teraz pamięta..
- Jest tu ktoś? - przerwał ciszę damski głos. Część z nich ochoczo wyjawiła swe imiona, część mruknęła niewyraźnie "mhm" , inni milczeli w cieniu. Nie wiedzieli, jak się zachować. Znajdywali się w ciemności, otoczeni ludźmi. W końcu któryś z nich wpadł na pomysł. Zdjął płaszcz. Jego światło rozpromieniło tęczą barw. Wyszedł na środek i podał reszcie dłonie : - Chodźcie. Nie siedźcie w cieniu. Tu jaśniej. Chcę ujrzeć wasze twarze. Dość mam ciemności. Część z nich podeszła od razu. Część tylko musnęła wystawione dłonie. Reszta wolała obserwować dalszy ciąg wydarzeń. Dochodzące do środka osoby siadały w okręgu, podając dłonie reszcie i tym, których jeszcze nie było. - Czy ktoś jeszcze ma To Światło? Byłoby jaśniej i mogłabym ujrzeć was wszystkich. Ktoś niechętnie ściągnął płaszcz, ktoś poszedł za przykładem. Było jaśniej. Cienie i kolory tańczyły po ich twarzach. Malował się tam o dziwo nie strach, nie zdziwienie lub szok.. Ale spokój. Jakby nie bali sie tu być. Nawet ci z tyłu się przysunęli. Wszyscy chcieli wiedzieć, kim jest osoba mówiąca i co tu wszyscy robią.
- Chyba jesteśmy tu nie bez przypadku. Jakbyśmy powinni się tu znaleźć... - Wyszeptał ktoś z tyłu, a wszyscy odparli różnymi słowami. Apropos słów. Ich słowa były niczym ptaki. Jedne szybowały pośród ich głów, inne spłoszone podrywały się do lotu, szukając przestrzeni, tamte dziobały niemrawo podłoża, zazdroszcząc tym w górze. Ale każde miały inne umaszczenia i pióra. Różniły się od siebie. - Czemu wy też macie tę światła? Myślałam, że to tylko ja... - Zaczęła znowu kobieta. Patrzyli po sobie, jak wskazywała palcami - Ty... Ty... Ty też.. On.. Ona jeszcze nie odkryła, ale to widzę.. I ta dwójka z tyłu. Wszyscy świecicie, prawda? - Szukała potwierdzenia swych słów. - Ale nie wszyscy możemy. Ludzie tego nie rozumieją. Nie wszyscy.. - Urwał zamaszysty orzeł, szybując nad nimi, by potem czmychnąć gdzieś w dal. - Nie bój się. My to rozumiemy... - Wróbel z tyłu zatrzebiotał, przystępując wesoło z nóżki na nóżke. - Może to po to... - Słowo - pióro zawirowało zawadiacko, dotykając po kolei każdego z nich - Żebyśmy się znaleźli? Skupione spojrzenia skupiły się na mówiącym : - Może było nam przeznaczone znaleźć takich... - sokół gwałtownie leciał w dół, a wszyscy myśleli, że się zaraz rozbije dziobem o podłogę, gdyby nie pomocne podmuchy wywołane dopełnieniami dochodzącymi zewsząd: - Takich dziwaków, jak my... - Takich odmieńców, jak my... - Takich niezrozumiałych, jakimi jesteśmy... Sokół odzyskał równowagę : - Takich niezwykłych ludzi, jakimi baliśmy się być .
Nagle wszystkie ptaki uniosły się do lotu. Gdy Oni rozumieli, że są podobni, gdy dotykali się, patrząc jak światło ich wzajemnych dusz przechodzi przez palce, rzucając cienie, barwne obrazy na ściany... Ich ptaki wirowały dookoła w bajecznym tańcu. Od słów do słów, uśmiechów do uśmiechów... Ptaki zacieśniały więzi, powodując barwne kolaże dookoła. Ich pokój nie był już czarny. Nie był też cichy. Wypełniony śmiechem, kolorami i tym światłem, które tylko oni nawzajem mogli podziwiać.. Stał się czymś na kształt domu, w którym czujemy się swobodnie i bezpiecznie. Gdzie czujemy się sobą, nieudawanym nieprzekłamanym niezmiennie akceptowanym. Nic więc dziwnego, że gdy padło zdanie : - Chyba jesteśmy rodziną.. Wszystkie ptaki zaczęły lecieć do środka, jakby zdecydowane zetknąć się w jedność. Oni zamilkli przyglądając się swoim słowikom, gołębiom, wróblom i orłom . Były takie piękne. Nawet gdy zetknęły się, powodując deszcz piór, które spadały teraz niczym lawina dookoła nich. A na każdym z tych słów było napisane : " Nie zmarnuj słów. Czaruj nimi ". Spojrzeli po sobie zdziwieni. Czy to mieli robić? Czy właśnie to był ich cel?
Chwycili swoje pióra w dłonie, jakby z czułością strachem i ciekawością naraz zmieszane słowa miały się przelać. Zaczęli pisać. Myśli, zdania, słowa. Dużo słów. Przede wszystkim słowa. Ale one nie unosiły się już w górę. Nie wzlatywały do chmur płochliwie. Zostawały zapisane na ziemi, jakby chcąc zostać tym razem dla innych. Jakby chcąc przemienić się w coś statecznego, uchwytnego. - Brak mi ptaków. - Ktoś przerwał ciszę. - Możesz przecież znaleźć nowego patrona. W świecie mnóstwo jest wszak zwierząt. Nie tylko ptaków. - Odparła kobieta. Spojrzeli po sobie. Mogli mieć jakiegokolwiek patrona? Tak po prostu? Już niebawem pokój zapełnił się istnym ZOO, pełnym zwierząt. Pokój na nowo pełen był roześmianych zwierząt i światła. Niedźwiedzie leniwie bawiły się z rybami, sarny płochliwie obwąchiwały sokoły, pingwiny jakby szukając kontaktu : to tu, to tam człapiąc były wszędzie. Pełno było łap, piór, pazurów i łusek dookoła piszących. Byli szczęśliwi. Byli sobą. Świecącymi, z dziwnymi zwierzętami. Ale sobą.
- Hej? - Usłyszała ten sam głos, co wtedy. Znów byli tu wszyscy. Stali przed nią. Powróciwszy tu, gdzie rozstali się i wracali zawsze, gdy chcieli. Tu, gdzie spotykali się poza wzrokiem innych. Z uśmiechem wstałam z ławki i sprawdziłam, czy widzę wszystkich. Byli. Zrobiłam krok w stronę tamtego pokoju, zachęcająco uchylając drzwi, już trochę zakurzone, lecz wciąż sprawne i zwracając się do Rodziny : - Gotowi znów tam powrócić? Kiwnęli ochoczo głowami. Kto by nie chciał wrócić do domu?

piątek, 3 października 2014

~ Rybciałke

- Gryź !– powiedział nachylając się przede mną – wiem, że jesteś głodna...
Odepchnęłam go.
-Nie pożywiam się w miejscach publicznych – syknęłam.
- W takim razie…

Zmienił pozycję tak niezauważalnie, że nie zorientowałam się w porę co zamierza. Przycisnął usta do moich ust. Jego wargi miały słodki smak. Coś jak… nie, on też pożywiał się niedawno. To była dusza.
Mój organizm zareagował natychmiast. Wysunęłam kły i ugryzłam jego dolną wargę. Nawet nie jęknął. O to właśnie mu chodziło.

- Anisha? Co ty tu… Co ty robisz?!

Nie. Tylko nie ona. Proszę.
Odepchnęłam Christiana i odwróciłam się w stronę, z której dochodził znajomy głos. Nie pomyliłam się. To była Mela. Jej rodzice adoptowali mnie, ale prawie nigdy nie pokazywałam się im na oczy. Wiedzieli kim jestem i nienawidzili mnie.
Cholera. Scena przed chwilą wyglądała pewnie jakbym się z nim całowała. A Mela to wszystko widziała.

- Masz przechlapane... – powiedziała Fallen.

Nie mogłam się z nią nie zgodzić...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ona jest niemożliwa! Pfu! Nie zwalam winy tylko na Anishe. One dwie. Jej Opiekunka też się sprawuje wzorowo...

"Tak, tak. Poradzimy sobie. Jesteśmy odpowiedzialne, proszę się o nas nie bać. Dziękujemy za opiekę, ale nie chcemy być zbędnym problemem"...

Wtedy im wszystkim to pasowało. Kolejne dwie głowy do wykarmienia, gdy w domu się nie przelewa to nie takie hop siup...
Owszem - ich rodzina słynęła z altruistycznej pomocy i nie /takie istoty pod swoje skrzydła brała ; zbłąkane koty, bezdomne alikorny, wampiry w ciąży, które wyssały życie z ojców swych płodów, porzucone zombie, które potrzebowały ustatkowania. Właściwie to ich dom był takim mieszkaniem dla każdego powsinogi, każdego wędrowca, każdego w potrzebie.
Taak. Była dumna z rodziców i wspierała ich... działalność charytatywną, ale momentami... brakowało jej przestrzeni dla siebie, uwagi skupionej tylko na jej osobie.
Dlatego wyjechała. Nie tylko kształcić się (jak tłumaczyła bliskim) ale też, by stale nie cierpieć, że jest na drugim planie.

Artystyczna Szkoła Dla Uzdolnionych. Wydział plastyczno - graficzny, czyli głównie rysunek i fotografia. Od zawsze lubiła tworzyć. Zatrzymywać to, co widzą oczy, czuje serce, co nietrwałe w głowie. Uchwycić niedościgniony obraz, scenę, chwilę...
Mela była dobrą, pilną uczennicą. Znalazła sobie grupkę znajomych Paranormalnych i razem wiedli spokojny prym w akademiku. Kończyło się właśnie półrocze. Wszyscy wracają do domów na 2 tygodnie ferii, aby nie tylko spotkać się z "kochanymi" rodzinami, które się stęskniły, ale też aby wybrać rozszerzenie na resztę roku szkolnego.
Takie zasady szkół z wyższych sfer. Z początku szlifujesz to, co masz w sobie od młodu - talenty. Po zdaniu sesji, czyli testów klasyfikacyjnych należy dobrać sobie 2 nowe rozszerzenia. Artysta przecież musi być wszechstronny, prawda?I tu się zaczął problem numer I.

Wczoraj, wróciwszy do domowego ciepła pełnego chaosu i stu tysięcy pociech, Mela klapnęła niepewnie na swoje dziecinne łóżko, wyciągnęła laptop i w zamyśleniu zadzwoniła na Skype do Andory. Nie miała nikogo w tle, kto byłby spragniony opowieści z życia córki - rodzice zajęci byli zaadoptowaniem centaura, który w zamieszkach leśnych prawie stracił oko, więc śmiało mogła poradzić się najlepszej przyjaciółki.

Próba nawiązania połączenia w toku.
Melanie (pełne imię po babce) niecierpliwie zastukała paznokciami o klawiaturę.
- Sowa by szybciej doleciała! - piekliła się.
Zirytowana nawlokła włosy na palce i systematycznie wypuszczała sprężynki, niczym chochliki ogniste listki przed nosami przechodniów.
W drzwiach poruszył się cień. Dziewczyna uniosła brwi.
"Czyżby nagle sobie o mnie przypomnieli?"
- Mela? Jakąś koleżanka czeka na ciebie na dole. Mówi, że
to coś pilnego i nie ma ochoty czekać... - Brooke, jej młodszy brat zakomunikował przybycie jakiegoś zawracajdupy.

Mruknęła niezadowolona. Zdjęła dłoń z klawiatury, zabierając tym samym sieć, co spowodowało zanik prądu. Taka tam sztuczka z przenośnym Wi-Fi. Czarownice tak mają.
Poczłapała na dół, zachodząc w głowę, co też, lub kto też śmie przerywać jej początek weekendu. Minęła na schodach Dylana - bezzębnego wampira po przejściach z łapaczami jego gatunku, oraz Claudie z Jonasem, którzy właśnie konsumowali świeże mięso wieprza, jak na wilkołaki przystało. Gwizdnęła przeciągle u nasady schodów. Odczekała chwilę i znowu zagwizdała. W oddali jakby dał się słyszeć tupt łap Alberta. Jej wilk już po chwili merdał ogonem przy jej boku. Biały, masywny czworonog - jej przyjaciel i opiekun moralny, popatrzył na nią ciekawsko:

' Co się dzieje? Znam to twoje spojrzenie...'
- Ktoś nas odwiedził. Mam złe przeczucia. - mruknęła mimochodem.
'Ból głowy, czy dreszcze?'
- Oba. - zagryzła wargę.
'Okey. Idę przodem. Nie możemy pozwolić naszemu towarzyszowi tyle czekać, prawda? '
Odparła słabym uśmiechem i powoli podeszła do drzwi, pchana zimnymi popchaniami zimnego nosa. Zacisnęła niepewnie dłoń na klamce i przekręciła rękę.
- Witaj.... - słowa zamarły jej w ustach.
- Do rzeczy. - Diana weszła nieproszona do środka i stanęła z ręką na biodrze, wypinając miednice jak modelka - Mam ci to przekazać. - Świstek papieru zamigotał przed oczami Meli,
- Nie mogłaś przysłać Gorem? Musiałaś sama zachwycać mnie swoją osobę i tymi, jakże miłymi odwiedzinami? - domatorka wydęła usta i próbowała sięgnąć po jabłko niezgody.
- Nie tak prędko! - refleksyjnie zabrała kopertę spod jej nosa.
- Skoro listonosz znowu pomylił skrzynki to mogłabyś chociaż oddać mi moją należność. - założyła ręce w akcie poczucia dominacji czarownica.
- Mam niestety ten zaszczyt, że koło mojego imienia wystąpiło też twoje. - jakby z obrzydzeniem podała kartkę z koperty dziewczynie.

Mela szybko przeleciała wzrokiem po białej stronnicy, jakby wyrwanej w pośpiechu z notatnika. Szarobura kartka świetnie eksponowała się z zapisanymi odręcznie szkarłatnym atramentem słowami :

~ Power Landing. Przybywaj. ~

Obróciła kartkę. Pusto. Chwyciła kopertę od Diany. Bez nadawcy. Spojrzała podchwytliwie na swoją rywalke :

- W coś Ty mnie znowu wpakowała?
- Tym razem to nie ja. - uśmiechnęła się przebiegle na wspomnienie zgniłych jaj smoczych w jej torbie i zamienienia jej wilka w pudelka ostatnimi czasy - Dostałyśmy wezwanie. - położyła jej dłoń na ramieniu.
Od razu przeszył je ogromny ból, pulsujący w skroni. Obie padły momentalnie na kolana bezwładnie. Otępiający ból łączył się z zawrotami głowy, tworząc nieznośne cierpienie. Diana spojrzała półtrzeźwo, lecz nadal z nienawiścią na Mele. Mela odwzajemniła Dianie mordercze spojrzenie. Puściły się, jak poparzone.
- Szajbusko! To znowu ta Twoja czarna magia! - krzyknęła doręczycielka.
- Ja? Jakbym miała komuś zrobić krzywdę to tylko tobie. Siebie bym raczej oszczędziła, inteligencjo nadludzka. - chwiejnie się bujając, chroniła swe magiczne pochodzenie.
- To jak TO wyjaśnisz, Einsteinie? - syknęła, z trudem unosząc się na nogi Diana.
- Nie powinnaś mnie dotykać, zarazo. - skwitowało natychmiast - jesteś zagrożeniem dla najbliższego otoczenia, kobieto!
- Dobra, spadam. Muszę się spakować na wyjście. W końcu takich wezwań się nie odrzuca.. - zignorowała wonty Meli wysoka brunetka.
- Jasne. Leć. Trza spakować tę kufry kreacji szytych ręka Mistrza! - krzyknęła za jej wychodzącą postacią - Też idę! - dodała, lecz jej słowa zniknęły z szumem wiatru.

Zimno. Opatuliła się ramionami.
Znowu ona. Zawsze wpadała nieproszona. Jej rywalka od dzieciństwa. Bogatsza gwiazdeczka z miasta. Sąsiadka, która popija lemoniade w basenie, gdy ty w pocie ścinasz chwasty w ogródku. Jak ona jej nienawidziła! Jędza fałszywa.

' Mela. Waruj! ' - nos tarmosił jej bose stopy.
- Teraz? Nie mogłeś się wtedy odezwać? - obdarzyła go spojrzeniem, które jasno mówiło "nie opieprzaj mnie, bo mogłeś szybciej zareagować".
'Echhh. Uparta.''
Uśmiechnęła się promiennie i potarmosiła za białymi uszkami.
' To co? Idziemy? ' - podał jej włochatą łapę.
- My? - Spojrzała z przymuszoną aprobatą.
' Wezwanie to nie byle co. Sama wiesz, że grzechem odmówić. Ba! Hańbą!' - wilk zawył z dumą.
- Albercik noo. Wiesz, że miałam zdecydować... - szczeknął jej w pół zdania:
' Chodź po torbę. Rozerwiesz się! W takim miejscu od razu jaśniej się myśli! Chyba, że chcesz zostać tutaj...'


Mela westchnęła. Wszystko było lepsze, niż siedzenie tutaj w tum domu wariatów, gdzie co drugi przechodzień bliższy ci, niż matka, czy ojciec.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



Nazajutrz wyszli wczesnym rankiem, zostawiwszy list, gdzie i czemu jej nie ma. Pewnie nikt nie odczyta, ale warto poudawać, że się o nią martwią.
Wybyła na zachód, gdzie wedle magii nawigacji miał być cel jej podróży.

Albert maszerując łapa w łapę, noga w nogę opowiadał jej właśnie historię, co się działo, gdy jej nie było (zwykle jej wilk wszędzie jedzie z nią, ale ostatnio skręcił kostkę i musiał wrócić do domu). Śmiała się wtedy z matki, która pomyliła rozpiski menu swoich domowników i czarownicy podała krwisty befsztyk, a jednorożcowi zaklęte fasolki na siłę i witalność.
A potem... Jej uwagę przykuł nietypowy widok.
Jej przyrodnia siostra. Ta niezależna, łatka. I jej anielica..
Już miała podejść, kulturalnie się przywitać i dopomóc, jak może, ale... ona...
całowała jakiegoś mężczyznę. Sparaliżowało ją. Już sobie kochasia znalazła? Nas nie chciała, a tego lovelasa z chęcią...

- Anisha? Co ty tu… Co ty robisz?! - Z jej ust wydobył się okrzyk reprymendy.
- Masz przechlapane... - opiekunka spojrzała na podopieczną z politowaniem.
- To my ci ufamy i dajemy wolną rękę, a Ty... Znajdujesz sobie lepsze towarzystwo? - jej oburzenie nie miało granic ; najchętniej podeszłaby i zabrała daleko, w bezpieczne miejsce - Mogłaś wrócić.. Zostać u nas... A nie tułać się, Bóg wie gdzie i z kim! - podeszła i chwyciła ją w ramiona, po czym potrząsnęła - Wiem, że nie jest u nas idealnie, ale mogłabym ci pomóc. Wesprzeć cię... Jak siostra. - powiedziała delikatniej.
- Zo.. Zostaw mnie. - wyślizgnęła się z objęć - Nic się nie stało.. - spojrzała smutnymi, pełnymi łez oczami na przyrodnią siostrę i odeszła od chłopaka. Zniosła pełne nienawiści, zazdrości i żalu spojrzenie, spuściwszy oczy, by obserwować koniuszki swoich butów.

'Nie tak wylewnie, bo ją przestraszysz i znowu ucieknie. Wiem, że ta mała nie jest i nie była ci nigdy obojętna, ale daj jej się wytłumaczyć, a nie atakujesz..' - Albert przysunął się do Meli i odciągnął ją do tyłu.
Nastąpiła głucha cisza, podczas której wszyscy patrzyli po sobie. Nagle wystąpiła naprzód anielica.

- To może.. Ja wytłumaczę moją podopieczną..? Powiem, co się stało...?

niedziela, 28 września 2014

~~Juliette

-Co się tak guzdrzesz, księżniczko? – usłyszałam za plecami.
Dziewczyna, na którą wpadłam odwróciła się. Zapewne myślała, że te słowa były skierowane do niej. Chciałabym, żeby tak było. Zza grupki ludzi wyjrzał Christian.
To, że go nie zabiłam po drodze, było najgłupszą rzeczą, jaką zrobiłam w życiu.
Christian był niebywale aroganckim, zapatrzonym w siebie szesnastolatkiem. I nawet jeżeli był niebywale przystojny, nie obchodziło mnie to. Pochodził z bogatej rodziny. Młody lord. Był jak ja. No, z tą różnicą, że ja nie byłam zapatrzonym w siebie demonem, a niebezpiecznym mordercą.
Anisha Setward. Ile czasu minęło, odkąd ktoś po raz ostatni mnie tak nazwał? Dwa? Trzy? Może cztery lata? Odkąd moi rodzice zmarli byłam „księżniczką” i „Nadzieją”. Tylko kto powiedział, że ja chcę tak żyć?
Nie macie pojęcia jak bardzo się ucieszyłam z wezwania, które dostałam.
Jak zwykle, ubrana w obcisłe, ale nie krępujące ruchów czarne leginsy i koszulkę eksponującą dekolt w tym samym kolorze byłam na polowaniu. (Nie myślcie, że jestem jakąś tanią prostytutką. Ja tylko udaję taką przed moimi celami) Nigdy nie pogodziłam się z tym, że jestem bezlitosnym mordercą, więc wolałam zabijać takich samych przestępców, jakim byłam ja. Posługując się swoimi wrodzonymi zdolnościami wyszukiwałam zabójców, których poszukiwała policja. Nie było trudno ich omotać i zaprowadzić w ciemniejszą uliczkę. Tam już wystarczyło tylko rzucić czar. Była to jedyna zdolność przysługująca wyłącznie arystokratom. Wystarczyło kogoś dotknąć, a on już chciał oddać ci swoją krew, a nawet życie. Obrzydliwy gatunek.
Swoją drogą, czy nie żałosne jest poszukiwać kogoś, kto oczyszcza świat z bandytów?
Niestety, logika ludzka jest nieprzewidywalna.
„Poszukiwany morderca. Zabite osoby: 12..25…38…43..”
I oczywiście. Brak zdjęcia.
Nikt nawet nie podejrzewa, że jestem szesnastoletnią dziewczynką o długich, blond włosach i szarych oczach. Bo któżby śmiał? Przecież mimo równouprawnienia tym światem rządzą mężczyźni. Do śmierci moich rodziców naszym rodem też rządzili mężczyźni. Ale to ja jestem księżniczką, czy tego chcą, czy nie. Nawet, jeżeli nie chcę tego sama.

W każdym razie, czyhałam na swoją ofiarę. Nawet już ją namierzyłam, ale poczułam zawroty głowy. Nie przejęłam się. Byłam głodna. Dopiero kiedy się to powtórzyło, zaczęłam się przejmować. O ile nie zwracałam na to uwagi  - wracało ze zdwojoną siłą. Mam naprawdę silną wolę, ale mimo wszystko musiałam usiąść i się ogarnąć. Dwa palce automatycznie powędrowały do skroni.
,,Power Landing. Przybywaj”
Każdy, kto urodził się w rodzinie magicznej i został w niej wychowany, wiedział co to za miejsce. Niestety niewielu tam jak dotąd było. Z opowieści, które słyszałam mogłam wywnioskować jedynie, że miasto jest ogromne i może w nim mieszkać każdy gatunek. Niebywale bezpieczne miejsce. Wezwania dostają tylko zagrożeni. Czy coś groziło także mi? A może tej miejscowości? Jednego byłam pewna. Skoro mogłam się oderwać od swojego życia, nie będę się nad tym nawet zastanawiać.

Wstałam i upewniwszy się, że z moją głową wszystko w porządku, wskoczyłam na balkon najbliższego mieszkania i wdrapałam się na dach budynku. Musiałam znaleźć najwygodniejszą i najbezpieczniejszą drogę. Najlepszy był więc las.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Szłam przez nieoznakowane ścieżki, aby uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi. Niestety. Nie tylko ja wpadłam na ten pomysł.
Kiedy tylko wkroczyłam na zacieniony teren lasu, tuż koło mnie zmaterializowała się niewysoka, brunetka. Była najśliczniejszą osobą jaką w życiu spotkałam. Wyglądała na mak czternaście lat. Jeszcze większego uroku dodawały jej ogromne, śnieżnobiałe skrzydła, na których się poruszała. Za pierwszym razem zrobiła na mnie takie wrażenie, że niemal spadłam z dziesiątego piętra. Ale było to zaraz po śmierci moich rodziców. Teraz już się do niej przyzwyczaiłam. Miała na imię Fallen. Śmieszne imię dla stróża, ale idealne dla stróża czystokrwistej.
-Anisha? – zapytała po niecałej godzinie marszu (ona latała. To ja się męczyłam)
-Co?
-Chyba mamy towarzystwo
Niemal natychmiast się odwróciłam, żeby zobaczyć obiekt westchnień wszystkich dziewczyn. Osobę, którą znałam z okładek gazet naszego rodu. Demona. Perfekcyjnego w każdym calu, zdolnościami dorównującemu nawet mi. Christiana Davonshire.

Przez całą drogę, która trwała całe dwa dni wygłaszał swoje cięte riposty i przyglądając mi się (czego nawet nie próbował ukryć)
Za to Fallen cały czas chichotała pod nosem. Jej Christian też się uważnie przyjrzał, ale stanęła i rozłożyła skrzydła tak, że uderzyła go, a siła z jaką to zrobiła niemal powaliła go na kolana. Niestety nie tak łatwo przewrócić demona.

Nie mogłam uwierzyć, ze przetrwałam tę podróż, ale jakimś cudem to zrobiłam. A pan Davonshire najwyraźniej niezadowolony, że go zostawiłam podbiegł do mnie i do rudowłosej dziewczyny. Jej aura… była taka… czysta. Nie ukrywam, że byłam ciekawa jak smakuje jej krew.
To przez to, że zapomniałaś się nasycić – skarciłam się w duchu – proszę cię, chociaż tutaj znajdź przyjaciół. Nie zjadaj ich.
Dziewczyna najwidoczniej dalej oszołomiona widokiem Christiana i Fallen, która znalazła idealny moment, żeby zmaterializować się obok mnie i z elegancją unosić się, aby być od nas odrobinę wyższa, podała mi rękę.
-Jestem Evie. Wy też dostaliście wezwanie?
-Tak. Jestem Anisha – uścisnęłam jej dłoń – Mam nadzieję, że nie długo potrwa klimatyzowanie się tu.
Evie zaśmiała się.
-Też mam taką nadzieję. Wybaczcie, muszę uciekać. Ktoś mnie woła. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.
-Tak, ja też – mruknęłam, kiedy Christian przesyłał nowej znajomej pocałunek. Koleś był dobry.
Podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu. Strzepnęłam ją z obrzydzeniem, czym wywołałam jego śmiech.
-Myślę, że jeszcze zostaniemy sprzymierzeńcami, księżniczko.
-Wątpię – odparłam, po czym ruszyłam przed siebie, nie zwracając uwagi na chichoty Fallen, której znudziło się chodzenie, więc leciała nade mną osłaniając mnie cieniem swoich skrzydeł.
-Poczekaj! – krzyknął za mną
Demony nigdy nie wiedzą, kiedy odejść.
Błyskawicznie znalazł się przy mnie. Nigdy się nie pzyzwyczaję, że ktoś innego gatunku jest równie szybki, co ja.
-Gryź – powiedział nachylając się przede mną – wiem, że jesteś głodna
Odepchnęłam go.
-Nie pożywiam się w miajscach publicznych – syknęłam
-W takim razie…
Zmienił pozycję tak niezauważalnie, że nie zorientowałam się w porę co zamierza. Przycisnął usta do moich ust. Jego wargi miały słodki smak. Coś jak… nie, on też pożywiał się niedawno. To była dusza.
Mój organizm zareagował natychmiast. Wysunęłam kły i ugryzłam jego polną wargę. Nawet nie jęknął. O to właśnie mu chodziło.
-Anisha? Co ty tu… Co ty robisz?!
Nie. Tylko nie ona. Proszę.
Odepchnęłam Christiana i odwróciłam się w stronę, ż której dochodził znajomy głos. Nie pomyliłam się. To była Mela. Jej rodzice adoptowali mnie, ale prawie nigdy nie pokazywałam się im na oczy. Wiedzieli kim jestem i nienawidzili mnie.
Cholera. Scena przed chwilą wyglądała pewnie jakbym się z nim całowała. A Mela to wszystko widziała.
-Masz przechlapane – powiedziała Fallen

Nie mogłam się z nią nie zgodzić. 

środa, 20 sierpnia 2014

1 ~~Evie

Pi-bip.
Pi-bib.
Wyciągnęłam rękę, próbując dopaść narzędzie mych tortur. Zdawało się uciekać, czego dodatkowym minusem było denerwowanie mnie.
Pff, boisz się walczyć? Tchórz! Chodź tu! Cięłam krótkimi, ale ostrymi jak żyletka paznokciami, lecz to nic nie dało, więc poddałam się. Cofnęłam dłoń na...
Trzask!
… poduszkę.
Nie no, tak to ja się nie bawię! To już piąty w tym miesiącu!
Podniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam po pokoju. Taki sam jak codziennie, z jednym wyjątkiem... Po podłodze turlały się części nowego, turkusowego budzika w kształcie morskiej fali. Czy ja się nigdy nie nauczę, żeby wstać, a potem próbować wyłączyć zegarek?
Pół godziny później udałam się do kuchni. Rozejrzałam się po pomalowanym na pastelowe barwy pomieszczeniu. Moja współlokatorka jeszcze spała lub wyszła, co oznaczało, że mogę się polenić, a ona nie zacznie mnie karcić za nadużywanie magii. Przymknęłam powieki i już po chwili mogłam cieszyć się czystością godnej królowej. Usiadłam na krześle i poruszyłam palcami, które po sekundzie zaczepiły się na uchu kubka z gorącą czekoladą. Ciepły napój rozgrzał przyjemnie moje gardło. Usłyszałam szum i wypiłam specyfik. Wstałam i spojrzałam na otulającą mnie gęstą mgłę.
Mgła? W mieszkaniu? Zamrugałam kilka razy i zjawisko zniknęło. No nic...
Podeszłam do zlewu i umyłam naczynie, niech Liz się cieszy, prawdopodobnie mnie obserwuje. No jasne! Te dziwactwa to jej sprawka! Podeszłam cicho do drzwi i otworzyłam je szeroko.
– Mam cię Li... – urwałam, ponieważ powitała mnie pustka i ciemność. Wróciłam na miejsce. Dziwne...
Nagle zakręciło mi się w głowie. Chwyciłam się szafki, żeby nie upaść. Na podłogę pospadały różne przedmioty. Opadłam na kolana i wzięłam kilka głębokich oddechów. Kiwnęłam dłonią i rozbite szkło złączyło się, wszystko wróciło na swoje miejsce, łącznie z moim samopoczuciem. Chyba powinnam się jeszcze położyć... Do moich uszu dotarł kolejny szelest i.. trzask jakby... gałązki? Jakby ktoś przewrócił się w lesie...
– Liz? Izabela? Klaro Izabelo, jesteś tu?
Udałam się do łazienki, obmyłam twarz i spojrzałam w lustro. Zwykła ja, zwykła Evie. Taka, jak codziennie. Wyszłam i przewróciłam się, tym razem to nie zawroty głowy. Otoczyłam dłońmi moją czaszkę. Skronie rozsadzał ból. Nie wiem dlaczego, ale palce wskazujące powędrowały w ich stronę.

„Power Landing. Przybywaj”

Zemdlałam na kilka minut.
Usiadłam rozmasowując czoło. Power Landing? Co to za miejsce? Zamrugałam kilka razy i przede mną pojawił się ogromny obraz z opisem. Zaczęłam czytać.

Power Landing to miasto, znajdujące się w Ameryce, a konkretnie stanie Colorado. Jako jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie zawiera osłonę, która uniemożliwia bezpośrednie teleportowanie się do megalopolis.
Znajdują się tam najlepsze szkoły magiczne, które ukończyło wiele znamienitych umysłów. W Power Landing znajduje się między innymi najlepszy zespół edukacyjny świata – Szkoła Wyższego Nauczania Magii i Czarów.

Przeleciałam wzrokiem po następnych zdaniach. Szkoły. Kultura. Wielkie umysły. Nuuuda... Zostawiłam tekst - niczego więcej się nie dowiem. Poczułam, jakby coś chciało rozłupać moją czaszkę. Cóż... chyba nie mam wyjścia... jeśli chcę pozbyć się tych objawów, muszę się tam udać.

Kiedy przywitała mnie czarna grzywa z niebieskimi pasemkami, byłam już prawie gotowa i spakowałam wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Przecież tu wrócę, prawda?
– Gdzieś ty była? – Spojrzałam na dziewczynę, przygryzającą dolną wargę, w której tkwił kolczyk.
– Spokojnie, trochę się powłóczyłam. Co ty wyprawiasz? – spytała, więc opowiedziałam jej wszystko;
– Nie idę.
– Co?! – Wytrzeszczyłam oczy.
– Nie idę. Myślisz, że kto zaopiekuje się sarną?
– Zmniejszymy ją i zabierzemy ze sobą.
– Nie. Może się stać coś złego, to może być pułapka i...
– Stop. Tysiąc pomysłów na minutę. Ja jadę, po prostu na ciebie liczyłam... – powiedziałam, by zakończyć sprzeczkę i otworzyłam drzwi.
– Zgoda. Ja... zgadzam się, ale zachowujemy się jak idiotki. – Zmarszczyła brwi.
– Wiem. To co? Idziemy po sarnę i Admirable? – Uśmiechnęłam się.

~Następnego dnia~


Przedzierałyśmy się przez liczne fale osób, które nadciągały co kilka minut, lecz nie poddawałyśmy się i brnęłyśmy przez tłum. Power Landing... i tu miało być niby tak pięknie?
Blondynka, która za mną szła, wpadła na mnie i przeprosiła cicho. Znacznie głośniejszy okazał się męski głos.
– Co się guzdrzesz, księżniczko?
Odwróciłam się, ale nie ja okazałam się adresatką tych słów.

Postaci

Wszystkie postaci znajdziecie pod tym linkiem: http://patologiczne-opowiadanie.blogspot.com/p/postacie.html

Wstęp ;)

Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Paliły mnie płuca, a twarz pokrywała czerwień. Charczący oddech towarzyszył każdemu krokowi. Zatrzymałam się na chwilę przy ogromnym drzewie. W oparciu o nie - starałam się uspokoić walące serce. Wdech. Wy... 
Poczułam, jak ciepły wiatr muska me gorące policzki. Szelest... 
Rozejrzałam się gwałtownie i rzuciłam w nieznanym mi kierunku, oglądając się co chwila przez ramie, co spowodowało, że nie zauważałam przeszkód i po chwili upadłam. Zerknęłam na obdarte dłonie i kolana, po czym natychmiast wstałam. Włosy okalające moją głowę, przylepiły się do ust. Biegłam dalej, bez ustanku, choć wiedziałam, że... to nie ma sensu. Żadnego. 
Padłam na kolana i przyłożyłam blade palce do skroni. 
„Power Landing. Przybywaj”