Znacie
to uczucie, gdy czas rozciąga
się w
nieskończoność?
Gdy siedzisz na ławce,
chwilowo osamotniony, z bijącym
tęsknotą
ujrzenia Tych Ktosiów sercem na dłoni..
Kiedy spoglądasz za
horyzont, by nagle kilometry zmieniły
się w metry, a te w
łzawe pełne
wzruszeń i uniesień
uściski dusz? Ten
dzień miał
być wyjątkowy,
niezapomniany. Każdy
z Nich wyczekiwał na
niego z niecierpliwością,
jakby owładniętym
rozkosznymi wizjami ujrzenia Ich naprawdę.
Dotknięcia tych
niewidzialnych rąk,
które opatulały
ich, gdy płakali,
przyjrzenia się tym
przenikliwym oczom, które zawsze z troską
wpatrywały się,
przystając w natłoku
myśli, zdarzeń
i słów, by upewnić
się, że
się nie
zagubiliśmy.. To
naprawdę zabawne. I
zarazem smutne. I niesamowite. Niespotykane, specyficzne,
zaskakujące. Ale nie
o przymiotniki tu chodzi, wszak to tylko roztropnie wypuszczane z
wiatrem epitety. Tu chodziło
o Nich. O to Kim byli. Kim chcieli się
stać. Kim udało
im się stać.
Ta historia jest inna od innych. Wiem, że
brzmię teraz, jak
każdy - chwalę
się, zapowiadam
przełom i hit roku,
który sprawi, że
kapcie spadną z nóg,
ale nie dbam o to, co. Chcę
się z Wami podzielić
słowami, które może
nie oddadzą tego, co
było, ale pomogą
chociaż na chwilę
uchwycić obraz
minionych wspomnień.
Na
początku wszyscy
byli szarzy. Bezimienni. Papierowi. Przypadkowi. Nijacy, szczerze
powiedziawszy. Bez siebie nawzajem byli tylko sobą.
Tylko sobą tylko dla
siebie. Wiem, że
brzmi to platonicznie, jakby człowiek
był nikim bez innych
ludzi... Ale tak z nimi było.
Bez siebie nawzajem tak naprawdę
nie znali swoich tożsamości.
Dusili się w
ograniczonych postaciach, nie wiedząc,
jak rozwinąć
skrzydła. Jak
rozkwitnąć i
pokazać swoje piękne
wnętrze.
Znacie
to uczucie błądzenia
we mgle? Gdy nie widzicie praktycznie nic, ledwo znajdując
grunt pod nogami, z trudem nie potykając
się o swoje błędy..?
Gdy szukacie jakiegoś
światła,
wsparcia lub ostoi w niepewności...
Każdy z Nich to
znał. Ciemność
często opanowywała
ich serca, dusze, nawet umysły.
Zdawali się tonąć
w niej niezauważenie
lub dryfować na jej
powierzchni. Byli samotni. Sami pośród
rwących, plujących
fal współczesności.
Ale
cóż się
dziwić? Byli
artystami.
Tacy ludzie, choć
zabarwieni tysiącem
barw i kolorów - posiadali też
w sobie światło,
blask. Zwykli ludzie nie umieli tego docenić.
Raziło ich to w
oczy. Artyści nie
byli zbyt lubiani. A jeśli
to często musieli
chodzić w grubych
płaszczach, by kryć
swoje światła.
Ich wewnętrzny
słowik nie mógł
zbyt często śpiewać.
Nie mógł lśnić
w brzasku dnia codziennego, jakby stale uciekał
przed kłusownikami.
Byli zastraszeni, skrywali się
po kątach, w
oddalonych od świata
izolatkach z żarzącym
się bólem, że
nie mogą ukazywać
wszystkim tego, co w sobie mają.
Chcieli zapomnieć,
pozbyć się
tego, być jak reszta
- ciemnymi. Ale czy chcieli się
tego pozbyć dla
siebie, czy innych..? Ale w końcu
nadszedł Ten Czas.
Czas zmian i nowych wschodów słońca.
Czas przebudzenia i wyjścia
z podziemi ograniczeń
ludzkości. Czas, gdy
mogli wybrać, co
zrobić ze swoim
światłem.
Spotkali się
przypadkiem. Niby wszystkie drogi prowadzą
do Rzymu, a oni spotkali się
w centrum czarnego pokoju. Każdy
z Nich szedł swoją
drogą i inaczej tam
dotarł. Każdy
z Nich z innego powodu się
tam znalazł. Ale
wszyscy pewnego dnia po prostu wyszli z szeregu i poszli. Przed
siebie. Z celem znalezienia tego pokoju. Coś
ich do tego zmuszało.
Może wewnętrzny
słowik, kto wie?
Jak
już ostatnie drzwi
się zamknęły
- ciemność, tak
dobrze im znana, nie pozwalała
ujrzeć miejsca, w
którym się
znaleźli. Każdy
tylko wiedział, że
to TUTAJ. Że to tu
mieli się znaleźć.
Pierwszy odezwał się
tył pokoju, a może
przód? Kto teraz pamięta..
-
Jest tu ktoś? -
przerwał ciszę
damski głos. Część
z nich ochoczo wyjawiła
swe imiona, część
mruknęła
niewyraźnie "mhm"
, inni milczeli w cieniu. Nie wiedzieli, jak się
zachować. Znajdywali
się w ciemności,
otoczeni ludźmi. W
końcu któryś
z nich wpadł na
pomysł. Zdjął
płaszcz. Jego
światło
rozpromieniło tęczą
barw. Wyszedł na
środek i podał
reszcie dłonie : -
Chodźcie. Nie
siedźcie w cieniu.
Tu jaśniej. Chcę
ujrzeć wasze twarze.
Dość mam ciemności.
Część z nich
podeszła od razu.
Część tylko
musnęła wystawione
dłonie. Reszta
wolała obserwować
dalszy ciąg
wydarzeń. Dochodzące
do środka osoby
siadały w okręgu,
podając dłonie
reszcie i tym, których jeszcze nie było.
- Czy ktoś jeszcze
ma To Światło?
Byłoby jaśniej
i mogłabym ujrzeć
was wszystkich. Ktoś
niechętnie ściągnął
płaszcz, ktoś
poszedł za
przykładem. Było
jaśniej. Cienie i
kolory tańczyły
po ich twarzach. Malował
się tam o dziwo nie
strach, nie zdziwienie lub szok.. Ale spokój. Jakby nie bali sie tu
być. Nawet ci z tyłu
się przysunęli.
Wszyscy chcieli wiedzieć,
kim jest osoba mówiąca
i co tu wszyscy robią.
-
Chyba jesteśmy tu
nie bez przypadku. Jakbyśmy
powinni się tu
znaleźć... -
Wyszeptał ktoś
z tyłu, a wszyscy
odparli różnymi
słowami. Apropos
słów. Ich słowa
były niczym ptaki.
Jedne szybowały
pośród ich głów,
inne spłoszone
podrywały się
do lotu, szukając
przestrzeni, tamte dziobały
niemrawo podłoża,
zazdroszcząc tym w
górze. Ale każde
miały inne
umaszczenia i pióra. Różniły
się od siebie. -
Czemu wy też macie
tę światła?
Myślałam,
że to tylko ja... -
Zaczęła znowu
kobieta. Patrzyli po sobie, jak wskazywała
palcami - Ty... Ty... Ty też..
On.. Ona jeszcze nie odkryła,
ale to widzę.. I ta
dwójka z tyłu.
Wszyscy świecicie,
prawda? - Szukała
potwierdzenia swych słów.
- Ale nie wszyscy możemy.
Ludzie tego nie rozumieją.
Nie wszyscy.. - Urwał
zamaszysty orzeł,
szybując nad nimi,
by potem czmychnąć
gdzieś w dal. - Nie
bój się. My to
rozumiemy... - Wróbel z tyłu
zatrzebiotał,
przystępując
wesoło z nóżki
na nóżke. - Może
to po to... - Słowo
- pióro zawirowało
zawadiacko, dotykając
po kolei każdego z
nich - Żebyśmy
się znaleźli?
Skupione spojrzenia skupiły
się na mówiącym
: - Może było
nam przeznaczone znaleźć
takich... - sokół
gwałtownie leciał
w dół, a wszyscy
myśleli, że
się zaraz rozbije
dziobem o podłogę,
gdyby nie pomocne podmuchy wywołane
dopełnieniami
dochodzącymi
zewsząd: - Takich
dziwaków, jak my... - Takich odmieńców,
jak my... - Takich niezrozumiałych,
jakimi jesteśmy...
Sokół odzyskał
równowagę : -
Takich niezwykłych
ludzi, jakimi baliśmy
się być
.
Nagle
wszystkie ptaki uniosły
się do lotu. Gdy Oni
rozumieli, że są
podobni, gdy dotykali się,
patrząc jak światło
ich wzajemnych dusz przechodzi przez palce, rzucając
cienie, barwne obrazy na ściany...
Ich ptaki wirowały
dookoła w bajecznym
tańcu. Od słów
do słów, uśmiechów
do uśmiechów...
Ptaki zacieśniały
więzi, powodując
barwne kolaże
dookoła. Ich pokój
nie był już
czarny. Nie był też
cichy. Wypełniony
śmiechem, kolorami i
tym światłem,
które tylko oni nawzajem mogli podziwiać..
Stał się
czymś na kształt
domu, w którym czujemy się
swobodnie i bezpiecznie. Gdzie czujemy się
sobą, nieudawanym
nieprzekłamanym
niezmiennie akceptowanym. Nic więc
dziwnego, że gdy
padło zdanie : -
Chyba jesteśmy
rodziną.. Wszystkie
ptaki zaczęły
lecieć do środka,
jakby zdecydowane zetknąć
się w jedność.
Oni zamilkli przyglądając
się swoim słowikom,
gołębiom, wróblom
i orłom . Były
takie piękne. Nawet
gdy zetknęły się,
powodując deszcz
piór, które spadały
teraz niczym lawina dookoła
nich. A na każdym z
tych słów było
napisane : " Nie zmarnuj słów.
Czaruj nimi ". Spojrzeli po sobie zdziwieni. Czy to mieli robić?
Czy właśnie
to był ich cel?
Chwycili
swoje pióra w dłonie,
jakby z czułością
strachem i ciekawością
naraz zmieszane słowa
miały się
przelać. Zaczęli
pisać. Myśli,
zdania, słowa. Dużo
słów. Przede
wszystkim słowa. Ale
one nie unosiły się
już w górę.
Nie wzlatywały do
chmur płochliwie.
Zostawały zapisane
na ziemi, jakby chcąc
zostać tym razem dla
innych. Jakby chcąc
przemienić się
w coś statecznego,
uchwytnego. - Brak mi ptaków. - Ktoś
przerwał ciszę.
- Możesz przecież
znaleźć nowego
patrona. W świecie
mnóstwo jest wszak zwierząt.
Nie tylko ptaków. - Odparła
kobieta. Spojrzeli po sobie. Mogli mieć
jakiegokolwiek patrona? Tak po prostu? Już
niebawem pokój zapełnił
się istnym ZOO,
pełnym zwierząt.
Pokój na nowo pełen
był roześmianych
zwierząt i światła.
Niedźwiedzie leniwie
bawiły się
z rybami, sarny płochliwie
obwąchiwały
sokoły, pingwiny
jakby szukając
kontaktu : to tu, to tam człapiąc
były wszędzie.
Pełno było
łap, piór, pazurów
i łusek dookoła
piszących. Byli
szczęśliwi. Byli
sobą. Świecącymi,
z dziwnymi zwierzętami.
Ale sobą.
-
Hej?
- Usłyszała
ten sam głos, co
wtedy. Znów byli tu wszyscy. Stali przed nią.
Powróciwszy tu, gdzie rozstali się
i wracali zawsze, gdy chcieli. Tu, gdzie spotykali się
poza wzrokiem innych. Z uśmiechem
wstałam z ławki
i sprawdziłam, czy
widzę wszystkich.
Byli. Zrobiłam krok
w stronę tamtego
pokoju, zachęcająco
uchylając drzwi, już
trochę zakurzone,
lecz wciąż sprawne
i zwracając się
do Rodziny : - Gotowi znów tam powrócić?
Kiwnęli ochoczo
głowami. Kto by nie
chciał wrócić
do domu?